nieprzekształcanie

Mieszkam na Wildzie, jednej z dzielnic Poznania. Park Drwęskich, położony vis a vis mojej starej podstawówki, przeszedł właśnie rewitalizację. Rewitalizacja, choć dosłowni z łaciny znaczy „przywracanie życia, ożywianie” zaczęła ostatnimi czasy budzić niepokój wśród aktywistów miejskich, bo kojarzy się z betonowaniem miejskich placów i wycinaniem drzew. Pole semantyczne tego słowo zaczęło wypełniać się więc sprzecznymi sensami. W Polsce nadal gonimy Zachód, który jednak jak pokazuje przykład Rotterdamu, zmienia kurs. 

W ramach rewitalizacji w Parku Drwęskich poprowadzono nową betonową ścieżkę w miejscu, gdzie rosły mirabelki. Nowa ścieżka miała być ukłonem w stronę wózkowych i niepełnosprawnych. Jako wózkowa doceniam myślenie o wykluczonych w przestrzeni miejskiej, ale uważam, że nie powinno stawiać się sprawy albo:albo (to myślenie typowe dla kapitałocenu). Dałoby się zadbać o wózki nie wycinając mirabelek. Nową ścieżkę wyznaczono tuż obok ścieżki, która wyłożona była betonowymi płytami. Starą zlikwidowano i zrobiono nową niszcząc mirabelki.

– A dlaczego nie mogli poprowadzić tam, gdzie już były płyty? Jaki był argument projektantki? – pytam mojego brata Tomasza, aktywistę miejskiego, który temat wprowadził na forum. Mój mail z takim właśnie pytaniem do projektantki pozostał bez odpowiedzi.
– Żaden, po prostu mirabelka to nie roślina do parku i oś spacerowa musi iść na wprost. Na satelicie widać jak stare płyty zbaczają, zaś nowa alejka jest prosta. Generalnie to było tak, że na etapie projektu, kiedy zmienić byłoby bardzo łatwo, nikt nie odniósł się do moich uwag, które zgłaszałem na forum rady osiedla, a kiedy już budowano, to nagle Zarząd Zieleni Miejskiej zatroskał się o zmianę, bo im wiceprezydent kazała po mojej audiencji. Tyle że to już wymagało nowych zgód, więc w sumie się nie udało, ocalili tylko ⅓-¼, zamiast wycięcia jak było w projekcie.

– Czy w projektowaniu parków chodzi o to, żeby były linie proste? Czy ktoś oprócz projektantów ogląda parki jako projekty? – pytam brata.

– Myślę, że ta konkretna linia prosta daje złudne poczucie naprostowania jakichś zaszłości. Przyszedł czas remontu, czyli jedyna taka okazja, która daje kontrolę nad całością zieleni, bo zieleń w parku ma być podległa człowiekowi, nie na odwrót.

Z wykonawcami, którzy trzeba zaznaczyć nie mieli wpływu na podjęcie ostatecznej decyzji jak będzie przebiegać ścieżka, odbyło się spotkanie, w którym obok mojego brata uczestniczyła aktywistka Maria Krześlak-Kandziora oraz przedstawicielka ZZM. Przytaczam nagraną rozmowę nie jako oskarżenie, ale po to, aby przeanalizować język, którym posługują się aktorzy kapitałocenu/antropocenu. Opowiada wykonawca:

– Nie możemy porównywać wycinki 50 drzew na rynku z mirabelką w kilkuhektarowym parku. Przepraszam, że tak brutalnie. (…) Są to krzewy, które są nieadekwatne do statusu tego parku. Wy robicie wszystko, żeby ten krzaczek został, ale nie macie świadomości jakim to będzie kosztem.

– Który jest ostoją dla ptaków…

– Każde drzewo jest ostoją dla ptaków i idąc tym tropem nie powinniśmy nic wycinać. Brniemy w ślepą uliczkę. (…) Inwestor musi mieć świadomość, że dajmy na to zapłacił abstrakcyjne sto złotych to jak przyjdziemy po kolejne pięćdziesiąt to inwestor się zapyta, a po co wam pięćdziesiąt? A ja przyjdę i powiem, bo czynnik społeczny tak chciał, a czynnik społeczny mówi: Ja? Przecież nam się podoba tak zrobić, to tak macie zrobić, ale że koszty to nie ponosicie. (…) Trzeba mieć też świadomość, że to drzewo urośnie. Bo decyzje podejmować każdy chce, ale się pod nimi podpisywać?

W dalszej części nagrania wykonawca peroruje powołując się na swoje doświadczenie przy innych rewitalizacjach parków, że czynnik społeczny nie chce brać odpowiedzialności za swoje działania.

– Jakie mam ponosić konsekwencje jako czynnik społeczny? Przecież płacę podatki – pyta mój brat.
– Inwestor na pewno płaci wyższe niż pan.

Przedstawicielka strony miejskiej opisała machinę, wobec której mirabelka, a wraz z nią zamieszkujące ją ptaki, nie ma szans na przetrwanie. Machiny biurokratyczne mają to do siebie, że rozmywają odpowiedzialność, ale o tym pisał już Bauman. Posłuchajmy głosu urzędniczki:

– Jest kilka czynników. Państwo widzicie ptaki i azyl dla nich. My widzimy kwestię taką czy będzie można obejść tę skupinę czy projektant wyrazi na to zgodę, czy ZZM wyrazi zgodę na wpięcie się w tym miejscu, a nie w tym pierwotnym, czy konserwator zaakceptuje, że alejka idzie w inny sposób, a nie prosto jak miała być osiowo, co powie wydział urbanistyki, który też wydawał pozwolenie na budowę i co powie dział zamówień publicznych zarządu zieleni, gdzie była podpisywana umowa wykonawcy i gdzie jest sztywny harmonogram – wykonawca ma zrobić takie prace w miesiącu, bo inaczej płaci karę. Czy jest to do przeskoczenia czy nie. Jak przeanalizujemy wszystkie te czynniki, to będziemy mieli czarno na białym czy damy radę czy nie damy rady. (…) Nie chcę nic obiecywać. Tutaj jest tyle tych ogniw, ale spróbujemy.

Nikomu w tym procesie nie można niczego zarzucić. Każdy starał się najlepiej jak mógł wykonywać swoją pracę. Według prawa budowlanego na tym etapie projektu każda zmiana jest istotna. Zmianę wprowadza projektant, a kierownik budowy potwierdza. Każda korekta harmonogramu w zamówieniach publicznych może mieć swoje konsekwencje. Rozumiem, że te mechanizmy zabezpieczają proces przed korupcją i fuszerką. Jednakże kiedy proces sam w sobie staje się celem, to trzeba się zastanowić nad całym systemem. Zawiódł mechanizm konsultacji społecznych (dopiero wizyta u wiceprezydentki sprawiła, że głos brata zaczął być słyszalny), ale przecież w natłoku spraw, któż będzie przejmował się ekscentrycznymi uwagami odnośnie mirabelki? Nie zmienimy systemu szukając odpowiedzi w systemie, cytując klasyka.

Interesuje mnie perspektywa wykonawców. Interesuje mnie ich język. Nazywają aktywistów „czynnikiem społecznym”. To sformułowanie brzmi jak z minionej epoki i nacechowane jest negatywnie. To nie są ludzie, którym zależy na ocaleniu drzew i ptaków, ale jakiś „czynnik”, który pewnie w domyśle, reprezentuje czyjeś interesy. W tym przypadku fakt, że „czynnik społeczny” wykonuje swoją pracę bezpłatnie na rzecz bioróżnorodności w swojej małej ojczyźnie – dzielnicy, jest zaiste podejrzany. My wykonujemy projekt, a oni – bumelanci, trwonią czas na takie błahostki.

Ale jeśli na chwilę zapomnimy o wszystkich wydziałach, projektantach, konserwatorach, czynnikach społecznych, ornitologach, radach miasta i dzielnicy, to zostaniemy z prostym pytaniem: dlaczego zbudowano nową betonową ścieżkę naruszającą istnienie Prunus domestica, czyli w pełnej nazwie: śliwy domowej mirabelki, zamiast rozbudować istniejącą tuż obok? Dlaczego starą zdemontowaną, a nową postawiono?  Można bić się o świerki w Puszczy Białowieskiej, ale o mirabelki? Mirabelki to coś pospolitego.

Wy robicie wszystko, żeby ten krzaczek został, ale nie macie świadomości jakim to będzie kosztem. To zdanie z rozmowy o mirabelkach jest dla mnie metaforą betonozy, o której bezbłędnie pisze Jan Mencwel w swojej książce. Świat stanął na głowie. Koszt nie ścięcia krzaka jest większy niż koszt ścięcia krzaka. Nie wiem jak określić tę mowę – w głowie są podpowiedzi z Barańczaka i Barei, ale w tym nowym kontekście może powinno nazwać się ją: kapitałomową?

Gdybyście mieli położyć na szali słowa: „projekt” i „mirabelki” to które więcej by ważyło? Projekt – słowo klucz. Projekt, choćby był bublem, to jednak zawsze jest projektem. Zachłysnęliśmy się anglosaskich słownictwem – wszystko jest projektem, procesem, a projekty owocują w produkty. Im więcej anglosaskich zapożyczeń w polszczyźnie tym bardziej kapitalistyczna się staje. W angielszczyźnie nastawienie na rezultat jest tym, co mnie kiedyś fascynowało w tym języku – nagminnie używane słowo „target” nie tylko w sprzedażowych kontekstach. Dobrze nam było z tymi słowami – otulały nas profesjonalizmem i przynależnością do świata zachodu. Co jednak począć z tymi słowami, kiedy zachód ze swoim kapitalistycznym orężem staje pod pręgieżem oskarżany o zniszczenie planety? Przecież my nawet nie zdążyliśmy się wzbogacić. My zawsze pod zaborami, na pańszczyźnie, na cudzym, dopiero od niedawna centralne, i ja jeszcze nigdy na Majorce nie byłam.

W Poznaniu zaanonsowano właśnie inicjatywę dofinansowania przez miasto projektów ogrodów na dachach. Powiększy się też liczba zielonych przystanków z wiatami pokrytymi matami z rozchodnikiem. Spaceruję po Parku Drwęskich, który ma teraz leżaki oraz iluminację trawy świecącą w nocy. Są też domki dla zapylaczy i hotele. Chciałabym, aby moje miasto nie widziało ekologii jako modnego gadżetu, ale aby nastąpiła zmiana myślenia, która sprawi, że zanim wybudujemy domek dla owadów, pomyślimy o tym, co tracimy wycinając krzewy czy drzewa. Abyśmy nie traktowali mody na eko jako asumptu do kolejnych niekończących się zakupów ekologicznych utensyliów, ale byśmy potrafili spojrzeć na to co mamy i tam widzieli wartość.  W nieprzekształcaniu.

You may also like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *